|
WYWIAD Z KSIĘDZEM MISJONARZEM |
Przy wielu sytuacjach mówimy o pracy misyjnej. Korzystając z obecności ks. Andrzeja Kozimińskiego wśród nas, w naszej parafii, chciałabym z tej okazji zadać kilka pytań, by przybliżyć to, czym tak naprawdę są misje, jak wygląda praca misjonarza, jego codzienne życie.
M.S.: Aby wyjechać na misje trzeba mieć powołanie. W czym przejawia się to wezwanie? Jak zaczęła się księdza misyjna przygoda?
Ks. Andrzej: Oczywiście aby wyjechać na misje trzeba mieć powołanie misyjne. Jest ono inne od powołania kapłana parafialnego, kapłana- kapelana w szpitalu, czy księdza, który uczy katechezy w szkole podstawowej, gimnazjum czy duszpasterza, który prowadzi zajęcia z młodzieżą akademicką. Moje powołanie misyjne zrodziło się w dość dziwny sposób, bo pamiętam już jako młody chłopak będąc jeszcze w ogólniaku miałem kontakt z księżmi misjonarzami z Krakowa. Pisałem do nich listy, Oni przysyłali do mnie różnego rodzaju „reklamy”, przysyłali dużo rzeczy związanych z Madagaskarem, z wyspą położoną na Płd. Afryki. Właśnie wtedy czytałem różne opowiadania o misjonarzach.
Kiedy wstąpiłem do zgromadzenia Księży Pallotynów w 1980 r. nigdy tak naprawdę nie myślałem o tym, że wyjadę kiedykolwiek na misje, jednak w 1987 r. moi przełożeni wyjechali na Daleki Wschód, do Korei Płd., Japonii , Indonezji , Papui, na Filipiny i po przyjeździe zgłosili w seminarium zapotrzebowanie na młodych księży, którzy zechcieli by wyjechać na misje do Korei Płd. bądź Papui Nowej Gwinei. Po roku pracy w Polsce, w Gdańsku, w kościele św. Elżbiety zdecydowałem się na wyjazd na misje. Z jednej strony serce moje chciało zostać w Polsce, z drugiej pragnąłem doznać przygody, poznać kawałek świata. I tak zdecydowałem się na coś, co było najbardziej egzotyczne- Papua. I to zainteresowanie zaowocowało tym, iż rozpoczęła się moja wędrówka przez świat.
Nigdy nie uczyłem się języka angielskiego, a wyjeżdżając musiałem go znać. I wtedy przełożeni wysłali mnie do Belgii, na kurs językowy. Przypominam sobie kiedy w seminarium moi koledzy chcieli nauczyć mnie po angielsku Zdrowaś Maryjo, powiedziałem, iż nigdy nie nauczę się tego języka. Wydawał mi się tak trudny, jednak po jakimś czasie wiedziałem, że musze się go nauczyć, by komunikować się z ludźmi. Po 8 tygodniach intensywnej pracy już potrafiłem się porozumiewać, zadawać pytania, udzielać odpowiedzi. W roku 1990 w styczniu wyjechałem z dwoma księżmi do Australii – do Melbourne i tam spotkałem księży z mojego zgromadzenia Pallotynów. Tam też jeszcze przez pół roku uczęszczałem na kurs językowy, a po pół roku zostałem wysłany do miejscowości Perth- w zachodniej części Australii, aby tam pracować na parafii, uczyć się języka biblijnego, języka kościelnego, języka liturgii. W 1991 roku w styczniu przyleciałem do Papui Nowej Gwinei. Sam przelot do tego kraju był niesamowity. Samolot popsuł się i to była taka pierwsza, groźna, niesamowita historia. Strasznie się bałem. Jednak na pokładzie znajdowały się siostry zakonne, które pracowały już w Nowej Gwinei ,wracały z wakacji. One mnie uspokajały, mówiły, że to normalne, że tutaj tak się zdarza. Przelatywałem na Północ wyspy, do miejscowości Wewak i znowu niesamowita przygoda. Na pokładzie samolotu okazało się, że nastąpiła awaria instrumentów odpowiedzialnych za ciśnienie w kabinie. Trzeba było wyrzucić drzwi maszyny, by do wewnątrz mogło wejść powietrze, byśmy mogli normalnie oddychać. Początkowo myślałem, że to zły omen, złe przeznaczenie dla mnie, jednak siostry zakonne ponownie uspokajały, mówiąc: „To normalne, to Nowa Gwinea”. Wylądowałem w miejscowości Wewak, gdzie czekali na mnie moi przyjaciele, księża Pallotyni z Polski.
Moja przygoda z Nową Gwineą- nigdy nic nie wiedziałem o Nowej Gwinei, nie wiedziałem, kto tam mieszka, jak wyglądają ludzie, co robią, co jedzą, gdzie śpią, czym się zajmują. Wszystkiego zacząłem uczyć się od początku. Od pierwszych dni zostałem wysłany na prowadzenie misyjne. Tam pracował polski ksiądz - Zygmunt Szmidt . On był dla mnie przewodnikiem, wprowadzał w tajniki życia misjonarza. Zacząłem uczyć się języka Papuasów. Jest to bardzo prosty dla nas Polaków język do nauki dlatego po kilku miesiącach już odprawiałem Mszę św. w tym języku, głosiłem kazania. Praca misyjna była niesamowitym doświadczeniem- dżungla, ogromne, wysokie drzewa, zwisające z nich przepiękne orchidee, kwiaty przypominające głowy rajskich ptaków. Było to coś pięknego, gdyż ta wyspa nazywana jest „rajem na Ziemi”. Ludzie tam żyjący są bardzo prymitywni, jednak cywilizacja wkracza tam szybko i czasami w dość brutalny sposób, zmieniając ich styl życia, ubierania się, żywienia.
Moja przygoda misyjna z krajem Papua Nowa Gwinea ma jakieś swoje misterium , ma swoją tajemnicę do której nie mogę dotrzeć. W jaki sposób Pan Bóg skierował mnie na te drogę , w jaki sposób Pan Bóg pokazał mi, że tam mam być, że tam mam pracować, bo jednak pracowałem tam 9 lat, 9 wspaniałych lat. Co przerwało moją pracę misyjną? To choroba na malarię. Większość z misjonarzy choruje na tę tropikalną chorobę, która jest ciężka, niebezpieczna, która pozostaje do końca naszego życia jako wirus znajdujący się w wątrobie. Przenoszona jest przez komary, dlatego tak trudno jest się przed nią bronić. Kiedy odprawialiśmy Mszę Św., kiedy było podniesienie, wystarczyło unieść ręce na chwilę, by pokryły się one masą komarów, które na naszych rękach wyglądały jak czarne, wielkie plamy. Nie były to łatwe warunki, jednak praca dawała nam wiele satysfakcji.
M.S.: Na czym polegała księdza praca misyjna?
Ks. Andrzej: Być misjonarzem, to być budowniczym, lekarzem, ogrodnikiem, gospodynią, nauczycielem. Trzeba być człowiekiem, który potrafi zrobić wszystko i odpowiedzieć na wszystko. I tak np. nigdy nie miałem do czynienia z mechaniką samochodową a jednak wyjeżdżając do dżungli, mając uszkodzony samochód nie mogłem wrócić do miasta, musiałem nauczyć się sam go naprawiać. Praca misjonarza to praca ogólnorozwojowa. Rano kiedy wstawałem o szóstej rozpoczynałem dzień od modlitwy w kościele. Dlaczego o szóstej? Bo tam słońce wschodzi o szóstej. Po powrocie do domu- śniadanie, a po śniadaniu siadałem przy radiu krótkofalowym, przez które mogłem kontaktować się z siedzibą biskupa, odpowiadać na pytania- czy jest wszystko w porządku, czy potrzebuje pomocy, kiedy przyjadę do miasta, by odebrać pocztę. To była jedyna komunikacja między nami. Nie było telewizji, nie było komputerów, telefonów komórkowych, nie było nawet elektryczności, dlatego również tam musiałam pomagać ludziom. Kiedy zdarzyło się ze ktoś był chory, potrzebował pomocy lekarskiej, wtedy służyłem pomocą swoim samochodem. Woziłem ludzi do ośrodków zdrowia, do szpitala w mieście. Jeździłem po wioskach, odprawiając msze św., spowiadając, udzielając sakramentu małżeństwa, bierzmowania, I Komunii św. Papua Nowa Gwinea to bardzo ciekawy kraj. Nie wszędzie można było dostać się normalną drogą. Musiałem czekać na powódź, która była każdego roku, bo w Nowej Gwinei są dwie pory roku- deszczowa i sucha. W porze deszczowej z wiosek daleko położonych przyjeżdżano do mnie do stacji misyjnej na drewnianych, długich łódkach i zabierano mnie do tej wioski. Wtedy wszyscy ludzie przystępowali do spowiedzi, do Komunii Św., zawierali związki małżeńskie, chrzcili dzieci, gdyż w niektórych wioskach byłem raz bądź dwa razy do roku, więcej nie dało się tam dotrzeć.
Na stacji misyjnej posiadałem kościół, dom parafialny, małą szkołę, mały ośrodek zdrowia. Posiadałem też swoją małą plantację drzew kokosowych, ananasów. Sadziłem i siałem to co się dało, by mieć rzeczy potrzebne do jedzenia. W Papui Nowej Gwinei wszystko jest inne niż u nas w
Polsce. Nie ma ziemniaków, rosną tam tylko słodkie ziemniaki i różnego rodzaju korzenie, które my Polacy wykorzystywaliśmy do gotowania. Niektóre rzeczy były okropne. Wmawialiśmy sobie, że smakują podobnie jak tutaj, jednak tak naprawdę nie dały się przełknąć, ale cóż, jak mówią: „na bezrybiu i rak ryba”.
M.S.: Jakie jest oblicze kościoła tam? Co w tym kościele zastanawia a co budzi nadzieje?
Ks. Andrzej: Kościół w Nowej Gwinei jest kościołem młodym, jest kościołem młodych ludzi. Ich śpiewy, ich zaangażowanie jest niesamowite. Przy takim upale jaki mamy w tym roku w lipcu tutaj w Polsce, tam jest tak prawie cały rok. Msza trwa czasami od 2,5 do 3 godzin, bo Ci ludzie lubią nie tylko śpiewać ale lubią tańczyć. Na początku Mszy św. przyprowadzają księdza do ołtarza właśnie w tańcu, grając na bębenkach, na tamburynach. Przed czytaniem ewangelii wnoszą z tańcem, ze śpiewami księgę Pisma św. Do ołtarza, dary przynoszą również ze śpiewem i muzyką. Ofiarują chleb, wino, ale także przynoszą banany, arbuzy, ananasy, to co księdzu potrzebne jest do życia, gdyż tam nie mają ludzie pieniędzy, nie zbiera się na tacę, ale przynoszą rzeczy w naturze, przynoszą tak dużo, iż mogłem dzielić się tym z innymi, potrzebującymi. Podczas zakończenia Mszy św. ponownie rozlegają się bębny, głośne śpiewy, tańce podczas których wyprowadzano kapłana z kościoła. Po Mszy św. organizowano jarmark, na którym sprzedawano jedzenie, przedmioty codziennego użytku. Niedziela był to dzień, w którym zbierali się ludzie z odległych wiosek, by spędzić go wspólnie z innymi. Był to cel ich życia- być razem, przyjść, celebrować dzień Pański.
W samym kościele nie widziałem nic złego, ale co budziło nadzieje? To, że ci ludzie chcą słuchać, chcą przychodzić do kościoła, chcą się modlić, chcą być aktywni. Każdy chce coś robić, nie tylko czytać, nie tylko śpiewać, ale tańczyć, służyć, być zauważanym.
M.S.: Jakie trudności towarzyszą pracy misjonarza?
Ks. Andrzej: Było ich bardzo dużo. Papua Nowa Gwinea jest krajem, który spotkała wielka niesprawiedliwość. Wiele zachodnich krajów przyjeżdża tutaj i ten kraj okrada. Nowa Gwinea posiada bardzo duże złoża złota, miedzi. Mają ogromne drzewa, które są wycinane i zabierane z korzeniami. Zostawia się gołą ziemię, którą wypłukują deszcze tropikalne, spala ją słońce i zostaje pustynia, a ludziom nic się za to nie daje, nie mają mydła, nie mają rzeczy potrzebnych do życia, chodzą na półnago, część z nich nie potrafi czytać, pisać, nie wiedzą, ze istnieje jakiś świat poza nimi.
M.S.: Czy spotkał się ksiądz z zagrożeniem życia?
Ks. Andrzej: Tak. O tym mógłby opowiedzieć mój przełożony generalny, który przyjechał na wizytacje. Akurat wtedy jechałem z dżungli, aby się z nim spotkać w miejscowości Wewak. Była to miejscowość gdzie mieszkał biskup, gdzie mieliśmy swój macierzysty dom. Kiedy przybyłem do tego domu, a on mnie zobaczył, zaniemówił. Stwierdził, iż tak białego człowieka jeszcze nigdy nie widział, a ja wtedy byłem spalony, spalony słońcem. Co się stało?
To było niedzielne popołudnie, jechałem z kolegą na spotkanie z przełożonym i na drodze zatrzymano nas. Rebelianci zablokowali drogę, ułożyli na niej potężne drzewa. Nie mieliśmy gdzie uciekać i trzech z nich podchodziło z karabinami w naszym kierunku. Kolega krzyczał, bym schylił głowę poniżej szyby, a ja nie mogłem nic zrobić. Byłem tak sparaliżowany strachem. Trzy maszynowe karabiny skierowane w moją głowę, to było trochę za dużo. Bogu dziękowałem, ze nie kazali podnieść rąk do góry, gdyż w tak ogromnym stresie, myślę iż nigdy bym tego ruchu nie wykonał. Ale mój kolega będąc bardzo sprytnym, włączył drugi bieg i ruszył z tego miejsca. Wiedział jak to zrobić. Uciekliśmy. Kiedy dotarliśmy na miejsce spotkania z przełożonym, jeszcze ten strach tkwił we mnie, dlatego on zobaczył mnie tak białym jak mąka.
M.S.: Jaki będzie Kościół jutra tam na misjach? Kiedy przestanie być misyjny a stanie się samowystarczalny? Chrześcijański?
Ks. Andrzej: Kościół na misjach będzie kościołem ludzi świeckich, gdyż jak do tej pory korzystaliśmy z ich pomocy, z pomocy katechistów, którzy na co dzień żyli w wiosce. Tam uczyli religii, przygotowywali do zawarcia małżeństwa, rodziców do chrztu ich dzieci. To oni przygotowywali ludzi nawet na śmierć, modląc się z nimi. Tam ludzie świeccy w pewien sposób przejmują odpowiedzialność za kościół, bo niestety liczba powołań nawet i w Polsce- maleje, dlatego w krajach misyjnych ludzie powoli będą sami musieli brać odpowiedzialność za swój kościół.
Czy może być ten kościół samodzielny i chrześcijański? Tak. Już Pan Jezus powiedział: ”Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię moje tam Ja jestem między nimi” i tak jest na misjach. Ludzie lubią się modlić, lubią procesje, akcje katolickie i dlatego wierzę w to bardzo mocno, że kościół na misjach się ostoi, umocni i w przyszłości to on wyda nowych, silnych księży.
M.S.: Po tak długim pobycie na misjach przychodzi czas na podsumowanie. Z czego ksiądz cieszy się najbardziej, może co jeszcze chciałby zrealizować?
Ks. Andrzej: Cieszę się z tego, że mogłem tam być, cząstkę swojego życia zostawić w Nowej Gwinei, ze mogłem cząstkę życia poświęcić na ewangelizacje, poświęcić setki małżeństw, ochrzcić parę tysięcy dzieci, że mogłem tam mówić o Bogu ludziom, którzy tak mało Boga znali. Dlatego właśnie Bogu dziękuję, że w taki sposób pozwolił mi zrealizować moje powołanie.
M.S.: Misjonarzem jest się do końca życia?
Ks. Andrzej: To jest prawda. Po wyjeździe z Gwinei pracowałem w Szkocji, w Edinburgh. Pracowałem tam jako wikariusz. Szkocja jest specyficznym krajem. Tam podczas reformacji w XVI w zniszczono całkowicie kościół katolicki, zniszczono wspólnoty zakonne. Dzisiaj można obejrzeć tylko ruiny budowli katolickich. Dzisiaj w 5 milionowej wspólnocie szkockiej tylko 1 milion to katolicy. W Szkocji jest się także misjonarzem. Chociaż jest to kraj rozwinięty, wysoko cywilizowany. Ten milion katolików to ludzie, którzy chcą pokazać, że są przy Bogu. Pamiętam przykład kiedy wychodziłem z katedry do szkoły. Szedłem w czarnych spodniach i koszuli z koloratką. Na ulicy zatrzymywały się samochody, ludzie przeklinali, pluli. Nie wiedziałem o co chodzi. Przyszedłem do szkoły i pytam dyrektorkę, co się stało? Okazało się ze w Szkocji nie wolno pokazać się na ulicy w stroju księdza katolickiego. To właśnie dlatego ludzie tak reagowali. Tam wciąż trwa prześladowanie katolików. Dlatego ten krótki pobyt w Szkocji tez był dla mnie pobytem misyjnym. Po pobycie w Szkocji zostałem skierowany do pracy w stanach Zjednoczonych Ameryki Płn. Było to w miejscowości Buffalo. Jako Pallotyni jesteśmy tam od 1941r. Było tam bardzo dużo Polaków, odprawiano msze św. po polsku, nabożeństwa majowe, czerwcowe, różańcowe. Z biegiem czasu liczba Polaków malała. Powoli zaczynała powiększać się grupa w II, III, IV pokoleniu. Wiedzieli że są Polakami, mieli polskie nazwisko jednak nie umieli mówić w naszym języku, dlatego praca z tymi ludźmi była piękna, bo zachowywali polskie tradycje. W Buffalo znane są takie dni jak Dyngus Day, Pączki Day, w Buffalo lubią tańczyć polkę. Ja się tylko temu przyglądałem, gdyż sam w życiu nie potrafiłbym zatańczyć tak jak oni. Dlatego praca w USA to też praca misyjna. Gdyż tam coraz mniej ludzi przychodzi do kościoła, coraz mniej ludzi deklaruje się że są wierzący. W nas księżach chcą widzieć ludzi, którzy dadzą dobry przykład, przez dobre kazanie, sprawowanie eucharystii, troskę o kościół.
W ostatnim roku zostałem skierowany w nowe miejsce, na Florydę. Dlatego przyjeżdżając w tym roku do Polski myślałem że trochę się ochłodzę, gdyż na Florydzie jest bardzo gorąco ale się pomyliłem, bo okazało się, że Ostrowite jest jak Sarasota na Florydzie, tam gdzie teraz pracuję. Jest gorąco, jest wilgotno ale pięknie. I tam również muszę być misjonarzem, bo jestem Polakiem. I kiedy przyjeżdżam do parafii jako Polak, ludzie chcą widzieć we mnie Polaka , a więc księdza pobożnego, ułożonego, księdza, który zaprezentuje wyższą kulturę duchową. Jest to wielka odpowiedzialność, wielkie zadanie, dlatego misjonarzem nigdy nie przestaję być.
Was wszystkich, którzy będziecie czytać ten artykuł proszę o modlitwę, modlitwę za mnie, abym wytrwał w pracy misyjnej, abym wytrwał w powołaniu, bo przecież to z Was wyszedłem, tu dorastałem, tu rozpoczynała się moja wędrówka przy ołtarzu Jezusa Chrystusa. Bo przyglądając się Wam, kapłanom pracującym w naszej parafii zrodziło się moje powołanie.
Do tej pory mamy sześciu księży i każdy z nas jest dumny, że jest stąd, że jest z Ostrowitego. Nie opuszczajcie nas, módlcie się za nas abyśmy zawsze Was godnie reprezentowali, abyśmy byli dobrymi świętymi kapłanami Jezusa Chrystusa. Dziękuję bardzo za rozmowę, dziękuję za umożliwienie mi przeprowadzenia tego wywiadu. Bóg zapłać. Życzę miłego lata.
M.S. Dziękuję również. W imieniu całej wspólnoty parafialnej życzę księdzu wytrwałości w dalszej pracy misyjnej i czekamy za rok. Szczęść Boże!
Rozmawiała: Monika Siemiątkowska
|
Komentarze |
Brak dodanych komentarzy. Może czas dodać swój?
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
|
Oceny |
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?
|
|